Życie to sztuka wyborów. Pozornie prostych, a jednak kluczowych dla rozwoju każdego człowieka. Miłość, pasja, praca… codzienność. Choć każdy z nas odgrywa różne role, to przecież w scenariuszu można nanosić rozmaite poprawki – czasami radykalne. Joe Gardner, główny bohater muzycznej animacji Pixara „Co w duszy gra”, musiał umrzeć, aby to wszystko zrozumieć.


Umrzeć? Tak ostatecznie? No nie do końca. Bo uwierzcie, że nie zdradzam tutaj zbyt wiele elementów fabuły. „Co w duszy gra” odtwarza bowiem dosyć banalny schemat. Przynajmniej pozornie, bo treść jest magiczna. Poznajemy zatem bohatera – w tym przypadku gimnazjalnego nauczyciela muzyki, który raczej nie może uchodzić za belfra z powołania. Praca jest jego rzemiosłem, głównym źródłem utrzymania. Gardner może się utrzymywać, nie może jednak żyć – na pewno nie pełnią życia. Joe oddycha bowiem muzyką. A miłością jest jazz, gatunek, który poznał dzięki swojemu ojcu.

Joe, sfrustrowany prozą swojej egzystencji, nieoczekiwanie dostaje szansę od losu – występ u boku uznanej artystki wydaje się być spełnieniem marzeń o tym, aby zostać profesjonalnym muzykiem. Plany zostają jednak brutalnie przerwane z chwilą, gdy mężczyzna ulega śmiertelnemu wypadkowi. I choć nic nie trwa wiecznie, to okazuje się, że koniec nie musi być też ostateczny. Czy to wystarczająco zagadkowe? Cóż, Gardner trafia do zaświatów, a właściwie przedświatów, w których młode dusze przygotowują się do tego, aby zyskać cielesną powłokę.

Ale co stanowi istotę człowieczeństwa? Jak dojrzeć do tego, aby tak naprawdę być sobą? Kolejne pytania – kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Czy dla pasji warto poświęcić życie? W tym przypadku dosłownie, bez żadnej przenośni. Do refleksji właśnie nad takimi zagadnieniami skłaniają nas filmowcy, przede wszystkim Pete Docker, reżyser i scenarzysta, który w przeszłości zrealizował równie niesamowitą animację, czyli „W głowie się nie mieści” ze studia Pixar. I trzeba przyznać, że emocje znów odgrywają tutaj olbrzymią rolę.

Szczególna jest relacja panująca pomiędzy Gardnerem a duszyczką o numerze 22 – wyjątkowo krnąbrnej istocie, która za nic w świecie nie chce stać się człowiekiem. Innymi słowy – nie chce dorosnąć. Bo przedświaty w filmowym widowisku są właściwie przedszkolem, miejscem, w którym każdy może poczuć pasję, odkryć własne zainteresowania, poznać mocne i nieco słabsze strony własnej osobowości. Magicy odpowiedzialni za efekty specjalne stworzyli bardzo nieoczywistą krainę.

Niebo – tudzież przedświaty – odnoszą się do niezwykle plastycznej, nieco abstrakcyjnej, a jednak bardzo spójnej wewnętrznie wizji, w której fantastyczne istoty pomagają w ewolucji każdej duszyczki – dbają o harmonijny rozwój… wróćmy może jednak do Joe Gardnera. Bo jazzowy muzyk przechodzi drogę, która zapada w pamięci. Mężczyzna uległ śmiertelnemu wypadkowi, to prawda – dobrze pamiętacie. Jednak jego ostateczny los jest nierozstrzygnięty niemal do samego końca. A finał, och, co to jest za finał!

„Co w duszy gra” to oczywiście muzyka. Jazzowe standardy są zrealizowane przez Jona Batiste’a, natomiast duet Trent Reznor i Atticus Ross odpowiada za warstwę elektroniczną. Ścieżka dźwiękowa harmonijnie współgra z wydarzeniami na ekranie – potrafi zmaksymalizować przeżycia, czasami tworzy właściwie kontrapunkt. Najważniejsze, że muzyka potrafi zmieniać – jeśli nie świat, to przynajmniej życie jednostkowych osób. Tak jak stało się to w przypadku Joe Gardnera.

Bo życie to sztuka wyborów. Pozornie prostych, a jednak kluczowych dla rozwoju każdego z nas. Miłość, pasja, praca… codzienność. A może właśnie niecodzienność? „Co w duszy gra” jest magiczne, bo odnosi się do tematów najważniejszych w najprostszy sposób. Warto podążać za marzeniami. I nigdy nie jest zbyt późno, aby zmienić coś w scenariuszu naszego życia.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here