Znacie „Rango”? Nie? A powinniście! Bo to wspaniałe połączenia widowiskowej, familijnej animacji ze sprytnymi nawiązaniami do różnych ikon ze świata kinematografii. No i główny bohater – kameleon-rewolwerowiec.
Rango, mieszkający w szklanym terrarium, sympatyczny, jaszczurzy protagonista przez przypadek zostaje pozbawiony dachu nad głową. Wypadając z samochodu swoich właścicieli zostaje wystawiony na próbę przeżycia w niebezpiecznym środowisku pustyni Mojave. Tułając się po ogromnym bezmiarze piachu i żwiru, odnajduje miasteczko Dirt, które zamieszkują okoliczne zwierzęta.
To właśnie w tej osadzie przyjdzie mu zmierzyć się z problemami lokalnej społeczności. Społeczności, do której wkrótce może dołączyć jako jej pełnoprawny członek. Nim jednak do tego dojdzie, Kameleon zostanie poddany wielu próbom – rewolwerom pojedynkom i szaleńczym pościgom. A wszystko w imię dobra ogółu, miłości do ukochanej… i spełnienia marzeń.
Film Verbinskiego został zrealizowany w konwencji westernu. Ten klasyczny, na wskroś amerykański gatunek jest ciekawym i świeżym sposobem na opowiedzenie historii animowanej. Bo z jednej strony wiadomo, czego można się w nim spodziewać, a z drugiej zaś… łatwo jest dokonać w nim popkulturowych eksperymentów!
Widać, że twórcy czerpali inspiracje również z takich filmów jak „Las Vegas Parano” – osobliwe nawiązania do narkotycznych wizji głównych bohaterów z filmu Gilliama, tworzą także psychodeliczny nastrój w kilku ujęciach animacji – ale także z westernów z ikoną kina, Clintem Eastwoodem. Dodajmy, że ta kultowa postać doczekała się nawet sympatycznego cameo.
Oryginalny zamysł na historię, przemyślane i czytelne aluzje, plastyczność scen, scenograficzne cuda, plus spora dawka absurdalnego humoru. Idealna propozycja na niezobowiązujący seans, który gorąco polecam!
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Paradoks.