Mieszkańcy hotelu Tranyslvania powrócili 14 stycznia. Jednak nie do kin, bo ich nowym domem jest Amazon Prime Video. No i co? No i jak? „Hotel Transylvania: Transformania” potrafi przynieść zaskakująco dużo atrakcji. Wydaje się, że to ostateczny finał sagi, który powinien spełnić oczekiwania fanów.
Familijna groza Genndy’ego Tartakovsky’ego
„Hotel Transylwania” to amerykański film animowany, wyprodukowany przez studio Sony Pictures Animation na zlecenie wytwórni Columbia Pictures, który został wyreżyserowany przez Genndy’ego Tartakovsky’ego. Od premiery pierwszej części minęło już 10 lat. Jak wypada najnowsza odsłona uniwersum?
„Hotel Transylvania: Transformania” to czwarta część serii stworzonej przez Genndy’ego Tartakovsky’ego. No i mam szczerą nadzieję, że to ostatni element układanki. Dlaczego? Bo w tej opowieści wszystko wydaje się być idealnie dopełnione i dopasowane. I nie chciałbym, żeby coś zostało zepsute w tej konfiguracji.
Zdefiniowanie rodzinnego dziedzictwa, urocza relacja na linii ojciec-córka, akceptowanie inności i odkrywanie tajemnic związanych z rodem Van Helsinga. Oczywiście zakochanie, miłość, małżeństwo, a potem rodzicielstwo, czyli wchodzenie w rożne role.
Ba, znalazło się nawet miejsce na historię Atlantydy, swoistej arkadii dla potworów. Ostatecznie – piekielne miejsce, ale to już nieco inna historia…
Hasło promocyjne filmu „Hotel Transylvania: Transformania” brzmi – Zmiany mogą być straszne. Istotnie! Zatem klasyczna zamiana miejsc – Drakula i jego gang przestają być potworami, gdy tymczasem Johny przeistacza się w zieloną bestię. No i już. Prosty punkt wyjściowy.
Jennifer Klushka i Derek Drymon, reżyserski duet, zrealizowali całkiem urocze, nieco pokręcone widowisko, w którym bohaterowie odbijają się w krzywym zwierciadle – oczekiwań, stereotypów, własnych słabości i ograniczeń. Jest w tym potwornym uniwersum coś trudnego do uchwycenia – esencja kina familijnego, która sprawia, że nawet najbardziej oklepane wzorce dają niesamowicie dużo radości.