Bogactwo dziecięcych wyobrażeń i prorocze obrazy – „Vincent” Tima Burtona to krótkometrażowa animacja, która stanowi klucz do zrozumienia twórczości tego amerykańskiego reżysera, twórcy „Batmana” czy „Alicji w Krainie Czarów” oraz pomysłodawcy „Miasteczka Halloween„…
Burton to jeden z najbardziej charakterystycznych filmowców we współczesnym Hollywood. Pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą, że obecnie powiela on swoje pomysły, jest nieco wtórny, a określony styl – przede wszystkim wizualny – stał się w pewnym sensie jego przekleństwem. Jednakowoż! Nie sposób odmówić mu fantazji. I bardzo świadomego korzystania z popkulturowych wzorców.
Najlepszym przykładem potwierdzającym te słowa jest właśnie „Vincent”, krótkometrażówka z 1982 roku, a więc z czasów, gdy Burton pracował jako artysta konceptualny w Disneyu. Późniejszy reżyser „Batmana” miał szczęście, że Julie Hickson oraz Tom Wilhite, osoby związane z produkcją w medialnym koncercie, postanowiły zaufać młodemu artyście, finansując adaptację jego filmowego poematu. Bo czarowność animacji zawarta jest już w samej narracji. Ale o tym za chwilę.
Prace nad projektem trwały pięć miesięcy, a uczestniczył w nich nie tylko Burton, ale również Rich Heinrichs, specjalista od animacja poklatkowej, Stephen Chiodo oraz operator Victor Abdalov. Całość przedstawienia ujęto w czerni i bieli, pełna jest scenograficznych krzywizn, bogatej gry światłocieniem, a odsyła oczywiście do nurtu ekspresjonizmu niemieckiego. Ważniejsze jest to, że w raptem pięciominutowej animacji udało się przedstawić najważniejsze elementy i powracające motywy w twórczości Burtona.
Bo kimże jest Vincent? Siedmioletnim, nieco osamotnionym, z pewnością wrażliwym chłopakiem z rozwichrzonym fryzem, który wyobraża sobie niestworzone rzeczy. To znaczy – stworzone, ale w umysłach wielkich przedstawicieli świata grozy. Dziecięcy bohater przekonuje, że jest wcieleniem Vincenta Prince’a, kultowego aktora znanego z występów w licznych horrorach. Wierszowana opowieść jest zaś wypełniona popkulturowym dziedzictwem.
Jest na przykład klasyczny motyw ożywieńca, który został wyjęty z kart powieści „Frankenstein” Marry Shelley, tyle że w psim wydaniu, do którego Burton zresztą później powróci dwukrotnie – w krótkometrażowym filmie „Frankenweenie” z 1984 roku i późniejszej animacja z 2012 roku. Młody Vincent jest też rozkochany w twórczości Edgara Allana Poe, szczególnie w poemacie „Kruk” – podobnie zresztą jak jegomość piszący te słowa. Koszmarne fantazje dotyczą też postaci Kuby Rozpruwacza.
„Vincent” jest jednak szaloną makabreską. Bo w tym krótkim filmie ważny jest również humor, groteskowe ujęcie mrocznych fantazji chłopaka. Dzieci nocy, aura niepokoju, tajemnicy, a także… mama, która strofuje swojego dzieciaka. Ale! Zakończenie jest autentycznie przerażające. I wieloznaczne. Okrzyk szaleństwa i śmierć w świecie, gdzie nie ma miejsca na odrobinę wyobraźni.
Zaiste czarowne to przedstawienie. Samotność, niezrozumienie, szalone imaginacje, miłość aż do grobowej deski, niesamowitość – wszystko co znamy z filmów Burtona, choćby „Edwarda Nożycorękiego”, „Gnijącej panny młodej” czy „Soku z żuka” – jest w tej animacji wyeksponowane. Zobaczcie zresztą sami! A jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób Tim Burton opracowałby animowane „Gwiezdne wojny”… zerknijcie.