Od czego najlepiej zacząć opowieść, w której wszystko – a przynajmniej bardzo wiele – opiera się na przypadku? Albo inaczej – na nieustannym zaskakiwaniu. Bo komiksowe „Black Science” to studium chaosu – próba zrozumienia początków wszechświata. Umiejętne wykorzystanie konwencji science-fiction pozwoliło na czytelniczą eksplorację nieznanych dotąd terytoriów – poza granicami ludzkiego rozumu, gdzieś w alternatywnych rzeczywistościach.
Rick Remender, scenarzysta serii, postanowił przedstawić historię Granta McKaya, lidera Anarchistycznej Ligi Badaczy, której celem było stworzenie unikalnej maszyny teleportującej, przekraczającej nie tylko czas, ale również inne wymiary. Intencja była szlachetna – McKay chciał, aby wynalazek służył dobru ludzkości. Jednak, jak to bywa w przypadku historii o szalonych odkryciach, obłęd wziął górę nad naukowcem. Bo dla McKaya liczył się tylko sam akt kreacji. Bez względu na konsekwencje, które okazują się zresztą katastrofalne. Ludzki błąd, a może celowe działanie spowodowały, że grupa śmiałków utknęła pomiędzy wymiarami. A droga powrotna jest, no cóż, długa, kręta i… bardzo wyboista.
Autor skryptu wykazał się nieprawdopodobną wyobraźnią, będąc fundadorem specyficznych wymiarów, dziwacznych planet. Choćby miejsc, gdzie humanoidalne płazy żyją w mistycznych, dzikich cywilizacjach, a Indianie dysponujący potężną technologią bojową prowadzą podbój Europy…
W zaprezentowaniu tych różnorodnych przestrzeni nie chodzi jednak o samą widowiskowość, ale też o wielką emocjonalność, którą nasycony jest komiks. Remender postanowił, że znaczna część wydarzeń będzie skomentowana przez głównego bohatera kosmicznej odysei – jego wewnętrzne monologi zapisane w specjalnych dymkach. „Black Science” można byłoby opisać jako nieco awanturniczą powieść science-fiction z elementami egzystencjalnymi. Nic dziwnego – facet potrafił zakręcić życiem tak swoim, jak i swoich bliskich, głównie dwójki dzieci towarzyszących mu w wyprawie. I to właśnie, nie tylko przez wynalezienie Latarni, czyli narzędzia do teleportacji, ale także za sprawą porywczego, perfekcjonistycznego charakteru. Dzięki technologicznemu odkryciu i najczęściej nietrafionym wyborom głównego bohatera,historia zyskuje na niejednoznaczności.
„Black Science” może być również traktowane jako obyczajowa opowieść rozgrywająca się w kosmosie. Choć w jeszcze większym stopniu jest rasowym science fiction. Takim, gdzie oprócz zmieniającej się, zróżnicowanej i futurystycznej scenerii, liczy się również kontekst, motywacje, a przede wszystkim konsekwencje. Bo podróże po innych wymiarach rodzą pewne trudności, a raz podjęta decyzja może wpłynąć na inne. Widoczne są zatem efekty motyla, a przeszłość, jak i przyszłość bohaterów zdaje się być wariantywna.
Ilustrator Matteo Scalera musiał doskonale zdawać sobie sprawę ze stopnia złożoności tej historii, dlatego postanowił… nadać jej bardzo oryginalny sznyt. Włoch eksperymentuje z formą kosmicznych, nomen omen, przedstawień, co naturalne – w końcu musi rozrysować indiańskie mechy czy oddać rytuały żabo-ludzi – jednak uwagę wzbudza również pomysłowe kadrowanie i układ paneli. Nie brakuje wielkich, panoramicznych grafik, a także bardziej kameralnych rysunków o obyczajowym charakterze. Fantazja kolorysty Deana White’a wprowadza zaś odrobinę niepokoju i aurę niesamowitości przy eksploracji kolejnych stron. Czasem to właśnie barwy są najlepszym paliwem dla naszej wyobraźni. A tutaj jest ono naprawdę wysokooktanowe.
„Black Science” zadziwia. Choćby rozmachem przedstawienia, oryginalną wizją i konsekwencją, z którą zbudowane są poszczególne elementy tej kosmicznej układanki. Bo w science-fiction, oprócz technologii, liczy się człowiek. Podróż do innych wymiarów to z kolei sposobność, żeby zaobserwować go w sytuacjach ekstremalnych. Mówi się, że głowa może eksplodować od nadmiaru wrażeń. W tym przypadku to prawda. Choć nic – nawet śmierć – nie jest tutaj do końca pewne. Warto zrozumieć, dlaczego!
Za egzemplarz komiksu serdeczne podziękowania dla Taurus Media!